Przypowieść o niebezpiecznym stateczniku
Arkadiusz Wójcik
A był kursant Szopenem zwany i nastał dla niego czas laszowania. I był wśród lotników zwyczaj, że zanim ku niebu ruszyć się zdecydują, obchód maszyny wykonać muszą, lecz część z nich znaczna swej powinności nie spełniała, wiele ryzykując życiem swoim, i innych, którzy po ziemi chodzili. Wiedząc to, tak sobie ów szybownik myślał:
„Nie będę i ja obchodu robił, albowiem trud to wieli, a praktyka nie wymagana i z powodzeniem zaniedbać ją mogę, bez szkody dla mnie zapewne.”
A wówczas nadszedł instruktor i obchód czynić zaczął, solidnie samolot sprawdzając. Gdy jednak doszedł do statecznika poziomego i tymże poruszać począł, strach padł na wszystkich, którzy to widzieli, albowiem wielkie były luzy jego. I myślał wtedy pilot:
„Zaprawdę, nie powinienem był tak ciężkiego zaniedbania się dopuszczać. Czy nie kręciłem tym korkociągów w dniu uprzednim?”
Lotów na owym szybowcu owego dnia nie wykonano, a co pobożniejsi w aeroklubie Bogu dziękowali, że ofiar ze sobą szybowiec nie pociągnął. Lecz Ty zawsze szybowiec swój obchodzić będziesz, bo usterki dnia i godziny nie znasz.
Przypowieść o przeciągnięciu po starcie
Arkadiusz Wójcik
Pewien pilot przeciągnął samolot. Załadował bagażu zbyt wiele i ludzi kilku na pokład zabrał. Wówczas startować począł, a zaledwie w pasie się zmieścił i znosić się zaczął. A moc była pełna. Wtenczas zaczął on ciągnąć wolant na siebie, bo nieroztropny był i prędkości nie zabezpieczył. I samolot zwalniać zaczął, lecz ten jeszcze bardziej krnąbrnie zaciągnąć począł. I zwalił się samolot, a Bóg to sprawił, że nikt nie zginął.
Potem człowiek ów przez przewodniczącego PKBWL zapytany został:
„Dlaczegóż prędkości nie trzymasz?”
Ten mu odpowiedział:
„Wysokości nabrać pragnąłem” – nie widział bowiem, co się stało.
Na to mu przewodniczący odpowiedział:
„Teraz już zawsze prędkości pilnował będziesz. A jeśli tego nie dotrzymasz, tam będzie oderwanie i drugi zakres prędkości.”
Przypowieść o lądowaniu Stefana
Arkadiusz Wójcik
Wyszkolenia cykl końca dobiegał i nastał czas laszowania.
Był między kursantami człowiek Stefanem zwany i jego kolej na pierwszy lot samodzielny nastała. Uniósł się wtedy w powietrze na Puchatku, a gdy zniżanie rozpoczął, schodzić coraz niżej musiał. Kiedy więc znalazł się nad ziemią, odkrył że prędkość jego znaczna i zwolnić należy. Poszedł więc drążek do tyłu, a kąt natarcia wzrósł, a prędkość maleć zaczęła. I tak upłynęła krótka chwila, a szybowiec w przepadanie lekkie się skierował, jednak z powodu ogromu kąta natarcia w ziemię wpierw ogonem uderzył, potem dopiero kołem podwozia głównego przyziemiając. I podniósł się szum na cały Kruszyn, a radio od głosu instruktora rozbrzmiało. Z krzykiem ogromnym oznajmił: „Do członka męskiego twe lądowanie niepodobne i do odbytu raczej przyrównać je należy!” A wszyscy słuchali tego, co ów wykrzykiwał i kursanci, i instruktorzy inni, i każdy, kto częstotliwości tej samej używał.
Dlatego kiedy lądował będziesz, bacz, że bez instruktora szybowiec inaczej lata, by zbędnie w eterze zgorszenia nie szerzyć.
Ostatnia konkurencja w Lisich
Artur Łończuk
Fajnie się leci, gdy już nie zależy. Junior odrywa się za dychawiczną holówką, pod której adresem rzucam kilka komentarzy, gdy z zaledwie trzystu kilogramowym obciążeniem ledwo daje radę przeskoczyć nad stojącym na końcu pasa zalesionym wzgórzem. Po tym jak trzy dni temu przez głupie niedopatrzenie utraciłem zapis lotu i szanse na wygranie zawodów, zupełnie przestałem interesować się miejscem w tabeli. Przedwczoraj poleciałem dzięki temu agresywniej niż bym się normalnie odważył, co dało mi drugie miejsce i przeskok o 1/3 tablicy generalnej. Cóż, przynajmniej nie będę musiał się wstydzić przed chłopakami. Co ciekawe, nie wygrał Hornik, który widać, że zciśnieniowany przez latanie swoim wehikułem PW-5, nie do końca lata tak, jak tego można było się spodziewać, lub raczej obawiać. Wszystkim nam zamknął szczęki Wojtek Wojtaczka, który utrzymał szalone tempo jantarów przez połowę trasy, a drugą połowę na spokojnie od tego odcinał kupony… Dobra, to już było, wysokościomierz wskazuje 600m, nie ma sensu czekać aż holówka zamacha, już jestem w strefie wyczepienia, a nad lotniskiem porządne akwarium, wyczepiam się i zwalniam do 90km/h. Nie ma sensu szybciej, jest czas się rozejrzeć. Co ciekawe nikt nie jest dużo wyżej ode mnie, czyżby niewielkie cumuluski kryły jakąś przykrą niespodziankę? Na 500 metrach wchodzę do akwarium, dokładnie na ogon Puchaczowi z Aeroklubu Gdańskiego, którym powozi mój były szef wyszkolenia. On wie co robi, więc machinalnie przerzucam 7K w krążenie i nie zwracając uwagi na noszenie rozglądam się wokół próbując ogarnąć co to właściwie dzisiaj się dzieje. Wokół lotniska kręciło się kilka grupek szybowców, nachodzące od południa cumuluski niespecjalnie powiązać można było z tymi kominami. Niedobrze. Kilka minut minęło, a tu tylko 800 metrów, godzina już prawie czternasta, noszenie się skończyło. Duży ruch w okolicy gwarantuje mi, że w razie czego do kogoś się przykleję, więc lecę na południe szukać szczęścia. Nad Grudziądzem udaje mi się zdobyć 1000m, lecz wciąż noszenia są na tyle słabe, że 230kilometrowa trasa póki co wydaje się być mrzonką. Do podstaw jeszcze ponad 500metrów, co jest? Nagle zauważam, że jak jakiś Jantar krążący po dużo rozwleklejszej orbicie niż ja w pewnym punkcie wylatuje zdrowe 20-30 metrów do góry w kilka sekund. Pełna lotka, noga, wylatuję z komina w to zapamiętane przeze mnie miejsce i… jest! Wariometr akustyczny dostaje gorączki, prawie 4 metry na sekunde łupnęły w siedzenie, tylko pytanie czy uda się w tym założyć. Zwalniam do 75km/h, przechylenie prawie 60 stopni junior trzęsie się, musze mu trochę odpuścić, ale udaje się, noszenie nie spada poniżej dwójki, pstryk przełącznikiem radia na inną częstotliwość i oferuję pomoc Tomkowi w zdobyciu zwycięstwa dla naszego aeroklubu. Wykręcając się, kilkoma uwagami wymieniamy pomysły na taktykę przelotową. Wiemy jedno – łatwo dziś nie będzie.
Nim zdobyłem 1600 metrów udało się opracować plan. Korzystając z tego, że jestem dość anonimowy i raczej nikt mnie nie śledzi, przekroczę linię startu jako pierwszy i rozpoznam warunki na Borach. Ten pierwszy, najtrudniejszy przeskok – nad Wisłą jest bowiem w kompletnie inny teren i warunki – lecieć jako pierwszy to duże ryzyko, ale mi to już nie robi różnicy. Za to jeżeli Tomek w miarę sprawnie i dyskretnie by to zrobił to ma duże szanse na urwanie się pościgowi. Nie zazdroszczę mu, to jest ostatnia konkurencja, a on traci 50 punktów, wystarczy, że Wojtek się za nami utrzyma i ta przewaga mu wystarczy.
Robię jeszcze kółko aby zobaczyć jak wygląda sytuacja nad lotniskiem. Tomek odgadł, o który komin mi chodziło i jego Pw-5 odbija słońce lekko wygiętymi skrzydłami niemal pionowo postawionymi do ziemi, a za nim…. conajmniej kilkanaście juniorów i jantarów wzajemnie sobie przeszkadzając próbują załapać się na darmowe oznaczanie noszeń. Niech się bawią. Przecinam linię startu, godzina 14:07, około 3h lotu przede mną, wieje z południa, chmury 1600metrów, całkiem sporo nad Borami, ale bez szlaków. Przesuwam nastawę krążka na spodziewane noszenie 1,5m/s, lekkie oddanie drążka – 110km/h. Nad zachodnim brzegiem Wisły wisi martwa chmurka, noszenie ledwo przekracza zero jednak zwalniam i zataczam kółko aby się w miarę „tanio” rozejrzeć. Tak jak myślałem spora część stawki odeszła za nami na trasę, szykuje się ciekawy pościg. Pod pierwszą normalną chmurą, której komin zebrał się znad niemal czarnej powierzchni lasów na Borach Tucholskich trafiam pewne trzy metry wznoszenia. Nie muszę nawet Tomkowi tłumaczyć – wie, że jeżeli zakrążyłem, to jest dobrze. Obok Pw-5, do noszenia wchodzi Mistral-C ze znakami DK. Jest to szybowiec dużo lepszy od Juniora i Pw więc jeżeli nas nie wyprzedzi to znaczy, że trzymamy tempo. Do noszenia wchodza kolejne szybowce, tymczasem ja urywam się szybciej, żeby wskazać kolejne. Tym razem już typowa prędkość dla Juniora, 120km/h. Jest całkiem sporo różnych chmur pod którymi lekko zwalniam, a 9 kilometrów dalej wskazuję kolejne, prawie 3 metrowe noszenie. Pw-5 jednak lekko tylko w nim zwalnia… aha… Hornik zaczyna ucieczkę. Pozwalam się wyprzedzić jemu i dogonić peletonowi – mam ten komfort że jestem nieco wyżej. Kolejne 40 kilometrów to popis Tomka umiejętności przewidywania noszeń i zygzakowania od jednego do drugiego. Staram się pomóc i wyrywam się do przodu kosztem wysokości. Oczywiście coś za coś, i po chwili po raz kolejny tankuję wyskość w noszeniu. Do pierwszego punktu tempo średnie 90km/h utrzymał poza naszą parą działający z nami na radiu Pirat TB, Mistral i Puchacz T.
Zawracamy w grupie, teraz najtrudniejsze – odcinek pod wiatr. Tu różnice pomiędzy szybowcami zaczynają mieć znaczenie, tak samo jak selekcja noszeń. Pw-5 i Pirat poleciały do innej chmury – nie ma czasu już ich szukać, rzucam w radio, żeby zameldowali kiedy będą mieli 30 kilometrów do punktu. Zgubiłem i Mistrala, który odbił gdzieś na bok. Juniorek lekko protestuje gdy rozpędzam go do 140km/h, lecz teraz trzeba liczyć na to, że trafi się porządne „3+” – tylko wtedy uda się choć trochę utrzymać tempo. Pierwsze dwa kominy to ledwo dwumetrowe pudła, lecz za trzecią próbą dostrzegam Mistrala, który wyciągnął kilka kilometrów przede mnie i krąży pod rozmazaną częścią dużego cumulusa. Domyślam się, że skupiając się na krążeniu nie zauważył, że chmura buduje się z innej strony i po chwili domysł potwierdza się gdy kończy mi się skala na wariometrze. Doganiam go i wychodzę spod podstawy szybciej niż on, kolejny przeskok rówież tnę 130-140km/h. Kilka minut później jego sylwetka gładko wymija mnie i ucieka do przodu. Miło z jego strony, że chce pierwszy dopaść kolejnego noszenia, ale jeżeli myśli, że na moim terenie uda mu się wykręcić je szybciej niż mój 7K… Uświadamiam mu błąd w kominie, dochodzę do tej samej wysokości w momencie, w którym noszenie spada poniżej dwójki. To dobry moment, żeby polecieć dalej, jednak w pobliżu punktu kończą się chmury, trzeba zwolnić, przestawić się na tryb „przetrwać”. Kilka jantarów z innej klasy wskazuje bezchmurne noszenie, w którym powoli wyrabiam zapas wysokości, Mistral DK jest wyżej i odważa się wziąć punkt na raz, sam zaliczam go kilka minut później i z niemałą satysfakcją zauważam, że DK jest niżej i „żebrze” w pół metrowym bąblu. W tym momencie punkt zalicza również Tomek, który utrzymanie tempa swoją łupiną okupił tym, że jest najniżej z nas wszystkich. Lecimy na północ, z wiatrem więc liczę na to, że wrócę do chmur, które wiszą nad lasami. W tym momencie orientuję się, że jedyna różnica pomiędzy mną a Pw-5 to to, że ja krążę w 0,7 m/s na 900metrach a on na 300. Przez radio przypominam mu o tym, że w razie utraty noszenia ma wybić sobie z głowy walkę nad nieprzyjaznym terenem i wygrać za rok ale bez kartoteki w PKBWL. Sam lecę niewiele szybciej niż prędkość optymalna i walczę o wysokość w każdym meterku, uprawiając „ping-pong” w przedziale 800-1300 metrów. W końcu zdobywam się na cierpliwe zdobycie podstawy chmur 300 metrów wyżej i udaje mi się z ponad półtora kilometra jednym przeskokiem dolecieć do 3 punktu. Jest już 16:40, więc z ulgą i bez grymaszenia witam 3 metrowy komin, jak się okazuje ostatni tego dnia.
Nad punktem mam 1700 metrów i 30 kilometrów do lotniska. Już tylko pech może powstrzymać taki dolot… z początku spokojnie 110-120km/h, powstrzymuję się siłą woli przed oddaniem drążka, ale i tak jakoś prędkościomierz wskazuje już 150… stop! Na końcówce dolotu przecież czeka skok nad Wisłą i las przed lotniskiem, lepiej żeby tam mi nie zabrakło. Gdy przestaję widzieć lotnisko znad linii drzew pojawia się troche stresu, lecz na szczęście na ostatnich kilometrach nie przeżyłem niespodzianki.
Po dość płaskiej końcówce dolotu, ulga, gdy kółko Juniora zaczyna toczyć się po pasie, jest podwójna. Szybowiec dotacza się do stojanki, wysiadam z kabiny i wyjmuję cudownie zimną wodę, o której zaaferowany lotem całkiem zapomniałem. Z satysfakcją zauważam puste stojanki innych szybowców i po oddaniu zapisu lotu sędziemu oglądam doloty kolegów. Wieczorem dowiaduję się, że wygrałem konkurencję, a Tomek zdobył drugie miejsce i wykorzystując słabszy lot dotychczasowego lidera, wrócił na jedyną słuszną pozycję na podium.